środa, 12 września 2012

Chapter 1


Perspektywa Primrose
Gwizd czajnika doszedł mnie z kuchni. Stawał się coraz głośniejszy i głośniejszy. Nikt go nie przerywał, stawał się wręcz uciążliwy.
- Olivia! – krzyknęłam w stronę uchylonych drzwi.
Cisza.
Nie było jej. Znów postawiła wodę na kawę po czym zapomniała o tym i wyszła z domu.
Kto w tym układzie był odpowiedzialny? Ja. Tyle, że z moim trybem życia z dnia na dzień stawałam się coraz bardziej zepsuta.
Rodzice zginęli gdy miałam zaledwie czternaście lat. Nie istniał nikt, oprócz młodszej siostry matki kto mógłby się mną zająć. Miała wtedy osiemnaście lat, z młodą nastolatką na głowie jej życie musiało poniekąd lec w gruzach.
Tak więc od jakiś czterech lat mieszkałam pod jednym dachem z Olivią – niekoniecznie odpowiedzialną, roztrzepaną ciotką starszą ode mnie o jedyne cztery lata. Obydwóm nam odpowiadał ten układ,
w innym wypadku nie dałabym rady żyć tak jak żyje. W innym wypadku nawet by do tego nie doszło.
Spojrzałam na broń którą trzymałam w ręku – prezent na gwiazdkę od Mazziego. A może od Szefa? Który z nich miał nadzieję, że kiedyś tego użyję?
Skrycie liczyłam, że pistolet przeleży pod moim łóżkiem i nigdy nie dowie się jak to jest być wprawionym w ruch.
Rzuciłam go na pościel. Wstałam. Czajnik, nie chciałam spalić kuchni.
Jak się do tego zabrać? To dla mnie niewyobrażalne – pozbawić kogoś życia. Możliwe, owszem, ale nie wykonalne. Własnymi rękami, z własnej, acz przymuszonej woli odebrać komuś największy dar jaki mógł otrzymać.
Musiałam. Nie było innej opcji.
Bałam się go, tak jak wszyscy. Miał władzę, pieniądze i był złym człowiekiem. Nie musiałam go znać żeby to wiedzieć, kto normalny zagania młodzież to popełniania masowych przestępstw?
To dziwne, że tak właśnie o tym myślę, skoro sama w tym siedzę.

Określenie mojego życia, życiem podwójnym byłoby po części błędne, a po części trafne.
Gang – to była jedna strona medalu. Wszystko zaczęło się dzięki Ami ‘emu. Znamy się od dwunastu lat, odkąd zamieszkałam w Londynie. Kolega z podwórka, najlepszy przyjaciel. Przystojny, zabawny, trochę samotny chłopak który w pewnym momencie potrzebował swojej przyjaciółki w czymś co polubił, w czym się odnalazł. A przyjaciółka poszła za nim, bo przecież kto jak kto, ale Ami by jej nie skrzywdził. A teoretycznie właśnie tak się stało. Świadomie czy też nie, zrujnował jakąś cząstkę mnie. Sprawił, że polubiłam coś czego lubić nie powinnam. Ciągnie się to za mną od piętnastego roku życia, czasem jest fajniej, czasem mniej. Co chwila utwierdzam się w przekonaniu, że to nie moje miejsce, że to jest złe, a ja nie powinnam taka być. Jest  jednak coś takiego co nazywane jest przynależnością do jakiegoś miejsca, grupy. Jedność? Nie mogłabym się sprzeciwić narzuconym przyjaciołom, bo to jednak przyjaciele. 
Fakt, że tam nie pasuje potwierdzało chociażby to, że nie byłam w stanie zrobić czegoś co powinnam. Wewnętrzny opór. Sumienie.
Druga strona medalu. Nie powiem, że prawdziwa ja, tego nie byłam w stanie odróżnić, właśnie dlatego "podwójne życie" jest błędnym określeniem. Mam jedno ja podzielone na dwie cząstki, ludzie z każdego z dwóch otoczeń nie wiedzieli o sobie nawzajem. Istniały dwa wyjątki które nigdy się nie poznały i raczej nie poznają.
Byłam z reguły miła dla ludzi, nie otaczałam się nie wiadomo jak dużą grupą znajomych, ograniczałam się do tych z gangu. Poza tym przyjaźniłam się z totalnym przeciwieństwem tego, do czego należałam.
Gertrude była zaufana, miła, lubiana przez dorosłych, mniej przez rówieśników. Była dość poważną, ułożoną osiemnastolatką. Dobrze się uczyła, pomagała charytatywnie, miała zapewnione studia na Harvardzie, rodzice byli z niej dumni. Co najważniejsze wiedziała czego chce od życia. Znałyśmy się odkąd tylko wprowadziłam się do Olivii, dzieliła nas jedynie ściana. Mieszkałyśmy w rzędzie bliźniaczych domów. Często wieczorami przechodziłyśmy do siebie przez balkony. Tak, było to głupie i niebezpieczne, ale na moją skale, nie aż tak bardzo. Na jej to chyba największa dawka adrenaliny jakiej kiedykolwiek doznawała.
Przekręciłam kurek, gwizd ucichł.
To właśnie jej potrzebowałam w tej sytuacji. Jej i jej idealnego chłopaka, oraz dobrego wytłumaczenia dlaczego w końcu chcę zapoznać się z jego przyjaciółmi.
Nie chciałam, ale musiałam.
Takie już było moje życie, mnóstwo decyzji podejmowanych wbrew samej sobie, z powodu przynależności. Jedność. Przez nią musiałam użyć narzędzia zalegającego pod łóżkiem.
Nie będę żałować, nie ma czego. Nie ma kogo. Będę musiała go poznać, ale żałować nie będę. Nie przywiążę się.

Nigdy
(To)
Go
(Chore)
Nie pożałuje

Dlaczego tkwię w tym gównie?
Muszę zdobyć jego zaufanie, aby je zawieść. Bułka z masłem.
Cała trzęsę się w środku chociaż to jeszcze nie czas.
Stop. Wyłączyć myśli i uczucia, przez nie panikuje. Dlaczego nie mogłam być jak Mazz, Rosalie, Ami? Którekolwiek? Oni zrobiliby to bez zastanowienia. Może właśnie dlatego wybrał mnie? Żeby mieć ubaw? Wiedział, że jestem słaba, znał mnie, nie dobrze bo swoją bardziej ludzką stronę udawało mi się ukrywać perfekcyjnie, ale jednak znał.
Przyglądał się wszystkiemu, kierował naszym imperium z daleka, nie przybliżał się. Zawsze czuwał. To były wystarczające argumenty, że musiałam perfekcyjnie wykonać to zadanie.
Skierowałam się do drzwi. Z wieszaka ściągnęłam komplet kluczy i wyszłam idąc bezpośrednio przez świeżo skoszony trawnik  w stronę wejścia do domu po prawej stronie.
Jak powiedzieć przyjaciółce, że nagle jestem zainteresowana poznaniem przyjaciół Liama? Byli ze sobą ponad rok, Gerty namawiała mnie do tego wielokrotnie, jednak byłam nieugięta tak więc odpuściła. Payne był dla niej chłopakiem idealnym, pasowali do siebie. Trzymałam za nich kciuki z całego serca.
Wspięłam się po czterech stopniach, nacisnęłam dzwonek.
Moich uszu doszły znajome odgłosy życia, nie wszystkie słyszalne bezpośrednio, jednak wszystkie wyczuwalne. Przyjazne ujadanie psa zbliżało się do drzwi, z głębi dochodził głos jakiejś starej piosenki w radio i ciche podśpiewywanie pani Stone…
    - Gerty! Skarbie otwórz drzwi, mam całe ręce w cieście! – która znów coś piekła. Uśmiechnęłam się pod nosem. Zawsze było tu tak przyjemnie, uwielbiałam spędzać czas w tym domu. Traktowano mnie jak członka rodziny, mogłam przyjść na śniadanie, obiad, kolacje, na noc, po radę, po reprymendę. Widok pulchnej pani Stone w kuchni, jej męża, pana Stone, przy stole z gazetą w ręku gotowego z każdym porozmawiać na każdy możliwy temat oraz moja najlepsza przyjaciółka, ułożona i poprawna działały jak magnez. Odzwierciedlały wszystko to czego nie miałam i nigdy mieć nie będę.
Kroki, skrzypienie schodów, znów przyjazne ujadanie.
- Turtle, uciekaj stąd! Sio! – klamka cicho kliknęła, drzwi rozwarły się ukazując Gerty. – Prim! – na twarzy szatynki pojawił się serdeczny uśmiech. – Wychodzisz na ludzi, nie weszłaś przez balkon. – wybuchłam śmiechem przepychając się koło niej.
- Nie usunęłaś jeszcze tego wielkiego badyla, nie mam ochoty ryzykować kolejnym spotkaniem z przyrodą i wielkim siniakiem na tyłku. – po tym jak kiedyś weszłam w ogromnego kwiatka uszkadzając przy tym i jego i siebie samą nie odwiedzałam przyjaciółki drogą "na skróty". Do dziś stał tam mocno poturbowany.
- Lubiłam go, wciąż lubię. Jeszcze się po tym podniesie, zobaczysz. – przewróciłam oczami idąc w stronę schodów na piętro. – Oto Gertrude Stone, przesączona dobrocią istotka która podtrzymać na duchu potrafi nawet kwiatka… Dzień dobry pani Stone! – krzyknęłam w stronę kuchni.
- Cześć kochanie, robię placek z jabłkami! Twój ulubiony!
- To Liam go lubi, nie ja. – uśmiechnęłam się zaglądając przez otwarte drzwi. – Ale oczywiście wszystko zrobione pani ręką jest pyszne, także proszę się nie martwić, nie zmarnuję się. – cofnęłam się śladem Gertrude wchodząc na schody.
- Masz szczęście! – zaśmiałam się cicho.
- Li jest na górze. – szatynka spuściła wzrok.
- To raczej nie jest jakaś specjalna nowość. - szturchnęłam ją lekko.
Trafiłam źle, czy może wręcz idealnie? Na tę chwilę nie potrafiłam się zorientować. Potrzebowałam wiele, naprawdę wiele szczęścia.
Popchnęłam lekko uchylone drzwi, szatyn siedział na łóżku z głową pochyloną nad telefonem.
- Hej Payne. – rzuciłam.
Opanował mnie spokój. Przekroczenie progu tego domu zadziałało na mnie niczym lek uspakajający. Sprawa Niall ‘a kompletnie przestała mnie stresować, oswoiłam się z tym faktem. Co więcej, nawet mi się spodobał. Paranoiczny strach przed popełnieniem przestępstwa, bo zabójstwo niewątpliwie nim było, zamienił się w chorą radość. Nabrałam zapału, jak zawsze kiedy miałam wykonać coś poniekąd złego. Tak było w każdym przypadku, przy każdym zleceniu, w porównaniu do tego drobne kradzieże czy handel narkotykami były niczym, ale jednak. Najpierw objawiało się moje lepsze obliczę. Pełno wątpliwości, strach, przemawiający władczym tonem głos rozsądku – dokładnie to co przeżywałam kilkadziesiąt minut temu gapiąc się w broń na moim łóżku. Następnie jednak wygrywała przynależność do grupy i środowiska które mnie uzależniło. Zaczynałam być zafascynowana rzeczą, jakakolwiek była, którą miałam zrobić. Kiedy dochodziło już do całej sytuacji byłam w swoim żywiole, roztrzęsiona, ale jednak.
W tej sytuacji coś różniło się od moich stałych przyzwyczajeń. Wiedziałam, że konsekwencje mojego czynu mogą być poważne, że mogę komuś odebrać przyjaciela, syna. 
Tak samo jak ktoś odebrał mi rodziców cztery lata temu.
Nie, o tym nie mogłam myśleć. Jeszcze mogłabym zrezygnować, a to było niedopuszczalne. On mówił, że ktoś ma coś zrobić, i tak się działo. Jego władza nad nami była absolutna. Niszczył nam życie.
Głęboki wdech i znów ogarnia mnie spokój.
- Cześć Prim. – Payne uśmiechnął się przyjaźnie.
- Dawno cię nie widziałam obrzydliwie sławna, stara dupo. – uwielbiałam jego osobę, chyba nawet mogłam nazwać go przyjacielem. Może nie takim jakim był Ami, on w końcu ofiarował mi moje życie numer dwa, za co do cholery na pewno nie powinnam być mu wdzięczna, ale byłam.
- Ja ciebie też pokręcona, roztrzepana małolato. – zaśmiałam się przeglądając się w lustrze. – Chodziłam tu i tam, Gerty postawiła jakiegoś kwiatka na balkonie, a drzwi frontowe jej domu są mi nie po drodze. – szturchnęłam lekko przyjaciółkę która akurat przeszła koło mnie i uchyliła lekko drzwi owego balkonu. – Poza tym z tego co wiem byłeś na drugim końcu świata ze swoimi również obrzydliwie sławnymi przyjaciółmi.
- Na drugim brzegu oceanu, to nie tak daleko. Gerty, co do chłopców, to upominają się o nas. Stęsknili się. – pomachał telefonem.
Serce załomotało mi jakby szybciej. Jęknęłam.
- Znowu mnie zostawicie? – rzuciłam się na duże łóżko za Liamem. To jest ta chwila, muszę to jakoś rozegrać.
- Wcale nie musimy cię zostawiać, zawsze możesz ruszyć swoje leniwe cztery litery, iść z nami, poznać kogoś normalnego. – przewróciłam oczami słysząc jak wyraźnie zaakcentowała to słowo.
- Mawiają, że to Liam z tej całej cudownej piątki jest najnormalniejszy. Jaka w takim razie jest reszta? – Payne wyszczerzył zęby w uśmiechu. Z ust przyjaciółki wydobyły się słowa układające się na "nigdy jej nie namówię".
Wszystko układało się samo, przyszłam tu bez żadnego planu jak bez podejrzeń najinteligentniejszej osoby jaką znam nagle zapałać entuzjazmem do odwiedzenia kompleksu w którym mieszka Payne.
Najważniejsze było teraz zachowanie obojętności, tak, aby szatynka nie zauważyła, że coś jest na rzeczy. Szczerość byłaby tu wzbroniona, próbowałaby mi pomóc, wymyśliłaby na poczekaniu pięć tysięcy pomysłów jak wyplątać mnie z tego bagna, jednych bardziej, drugich mniej trafnych. Na sto procent nie zrozumiałaby, że tkwię w sytuacji bez wyjścia.
Pierwszy raz byłam zmuszona ją oszukać.  

Strach ulotnił się do końca, waga słowa "zabójstwo" zmalała. Może to już koniec paniki?

- Co mi szkodzi. Przejście się z wami wydaje się atrakcyjniejsze od perspektywy spędzenia calutkiego dnia samej w czterech ścianach. Olivia znowu się gdzieś ulotniła. – podniosłam się energicznie rejestrując zaskoczone spojrzenie Gertrude. – Nie gap się tak. Przecież mnie nie zjedzą, nie? Ruszcie tyłki. – zaśmiałam się. Stone nie drgnęła, mierzyła we mnie zaciekawionym spojrzeniem. Zapewne próbowała coś ze mnie wyczytać. Przyjęłam obojętny, dość pogodny wyraz twarzy. Zero nerwów. – Boże Słodki. Chcecie siedzieć i gapić się we mnie jak na jakieś ciało obce? To ja może jednak pójdę do tego domu. – jęknęłam zrezygnowana.
- "Poznałam Liama, ciesz się. Z jego przyjaciółmi kumplować się nie mam potrzeby", "Przestań mnie namawiać, bo i tak nigdy tam nie pójdę", "Gerty daj spokój, nie mam czasu ani ochoty na poznanie kogokolwiek", "Tak, cieszę się, że są fajni i się lubicie. Nie szukam znajomych Gertrude, przecież wiesz". I jak tu nie być podejrzliwym? Nie jesteś skłonna do zmian. – przewróciłam oczami.
- Jeszcze się rozmyślę…
- Li, idziemy. – Gertrude mocno chwyciła szatyna za rękę, ściągnęła go z łóżka i pociągnęła w stronę drzwi. Z szybciej bijącym sercem poszłam za nimi.

Perspektywa Ami ‘ego
Przeszedłem spacerem kilka przecznic dzielących stację metra i halę z magazynami. Nie miałem co z sobą zrobić, dlatego się tu przywlokłem. Z takiego powodu też tu dołączyłem. Im częściej ojciec był zalany w trupa a matka bzykała się z jakimiś ważnymi osobistościami w Nowym Jorku, tym bardziej się w to wciągałem. Tym bardziej to lubiłem .
Otworzyłem porysowane drzwi. Zszedłem po nich powoli wtykając ręce w kieszenie spodni. Skręciłem w prawo w stronę sektorów 4, 5 i 6. Nie śpieszyło mi się. Nie wiedziałem nawet czy zastanę kogoś w tej zagraconej budzie, chociaż na to właśnie liczyłem. Potrzebowałem towarzystwa, tak jak wszyscy z nas którzy w tym tkwiliśmy. W końcu kto komu poświęcana jest wystarczająca ilość uwagi ląduje w gangu robiąc te wszystkie złe rzeczy? Mazzie był wyjątkiem, był dorosły i zdawał się nie czuć. Zazdrościłem mu tego, chwilami cholernie chciałbym przestać odczuwać wszelkie emocje. Nie były przydatne w tym fachu.
Skręciłem. 669, na rogu krzyżujących się korytarzy. Drzwi były zasunięte niemalże do końca, przez niewielki otwór wychodziła strużka światła oraz dało się dosłyszeć jakieś szmery.

Cicho wszedłem w korytarz prowadzący do sektorów 10 i 11 i usiadłem na brudnej podłodze opierając się o boczną ścianę naszego magazynu. Mogłem tam wejść, w końcu jeśli był tam Mazzie z Rose i Prim, bądź po prostu którąś z nich nie musieli, ba, nawet nie mogli mieć przede mną tajemnic.

-.. ona? Becknett chyba chce nam zapewnić rozrywkę. – wyraźnie słyszałem przyciszone słowa Rose.
- Uważasz, że nie będzie w stanie? – Mazzie.
- Nie, wierze w nią. Będzie w stanie go zabić o ile tylko zachce. Znamy Prim, jej głos rozsądku często daje o sobie znać chociaż mam wrażenie, że próbuje go przy nas stłumić. To tak jakby… jakby była tu na przekór sobie, ale mimo to jej się podobało. – Rosalie była w stanie powiedzieć coś tak bliskiego prawdzie? Usadowiłem się wygodniej, nie było mowy o wchodzeniu do środka, rozmawiali o czymś o czym po części nie miałem pojęcia. Nie wiedziałem kim jest jakiś Becknett i co ma wspólnego ze sprawą którą Szef zlecił Prim.
- No właśnie, teraz tylko pytanie czy zachce. Przy najprostszych zadaniach widać, że przejawia się przez nią jakiś wewnętrzny opór. To nie jest jakaś kradzież, włamanie czy sprzedanie komuś paczki prochów. Ma odebrać życie chłopakowi, obawiam się, że jej sumienie tego nie zniesie.
- Mówisz jakby cię to cieszyło… Nie rozumiem jednego. Mówiłeś, że z jakiegoś powodu Becknettowi zależy na tym aby chłopak zginął. Dlaczego w takim razie kazał zabić go jej?
- Żeby ją sprawdzić. Od dzisiejszego dnia ma tydzień na wykonanie zadania. Jeśli nawali chłopak i tak zginie, tak jak i ona.

Jeśli nawali zginie. Szlag by to trafił, przecież to Prim do cholery.
Zerwałem się na równe nogi i szybkim krokiem, nie patrząc nawet w którą stronę się udaję ruszyłem przed siebie.
Becknett, znałem jego nazwisko. Mogłem czuć się, kurwa, wyjątkowy.


Perspektywa Primrose
Szłam za rozmawiającymi Gertrude i Liamem przez duży, ładnie zagracony różnym sprzętem pokój w stronę schodów na piętro. Mój wzrok zarejestrował kilka kolorowych foteli, telewizor plazmowy, stół do bilardu, gitarę opartą o ścianę – bawialnia dla dużych dzieci.
Wspięłam się po schodach idąc zaraz za przyjaciółmi. Od schodów ciągnął się dość szeroki korytarz z drzwiami po obydwóch stronach.

Stanęłam na czymś, prawie że tracąc równowagę. Sznurowadło, westchnęłam. Pochyliłam się wpychając je do trampka, tak aby nie uwierało mnie w stopę. Podniosłam wzrok, Liama i Gerty już nie było, trzasnęły trzecie z kolei drzwi po prawej. Powróciłam do wpychania sznurka…

Coś silnie uderzyło mnie w bok, z taką siłą, że zachwiałam się i uderzyłam w ścianę. Kucałam przed drzwiami które ktoś właśnie otworzył z wielkim impetem. Mój wzrok padł na szczupłe nogi odziane w jasne spodnie i białe adidasy. Osoba zaśmiała się głośno, chyba nie zauważyła, że poniekąd zrobiła mi krzywdę bo w innym wypadku była zwyczajnym kretynem, bo tak, to musiał być chłopak.
- Kurwa mać. – mruknęłam próbując pozbierać się z podłogi. Śmiech ucichł.
- O cholera, strasznie cię przepraszam… kimkolwiek jesteś.
- Nie ma sprawy, skąd miałeś wiedzieć, że ktoś siedzi pod twoimi drzwiami? Prim. – przedstawiłam się energicznie się podnosząc. Przeczesałam ręką włosy i uniosłam wzrok, chyba w tym samym momencie co on. Nasze spojrzenia napotkały się, jego błękitne migoczące szczęściem kryształki przeszyły mnie ciekawie. Były… piękne. Twarz śmiała mu się pogodnie, aczkolwiek wyglądał na odrobinę zakłopotanego. Przez blond czuprynę przebijały się brązowe odrosty, włosy miał zmierzwione. To również wyglądało po prostu pięknie.
- Niall. – podał mi rękę.
Cholera jasna. Serce zaczęło mi łomotać w szaleńczym tempie, gdyby nie to, że chłopak gapił się zafascynowany w moją twarz pewnie by je usłyszał. Zdenerwowanie powróciło ze zdwojoną siłą.
Spokojnie, tak ma być, wszystko idzie dobrze.
- A więc, Prim. Co robiłaś pod drzwiami mojego pokoju? – przełknęłam ślinę.
- Przyszłam z Liamem i Gertrude, schyliłam się żeby zawiązać buta. – spojrzałam na wciąż rozwiązanego trampka – Wtedy ty rechocząc jak kretyn uderzyłeś mnie drzwiami.
- Primrose? Gerty mówiła raz czy dwa o Tobie, ja… serio przepraszam. Nie miałem pojęcia, wiesz, zachowałem się jak idiota. Mogłem zapukać albo coś, naprawdę nie pomyślałem i jeśli coś ci się stało to… no nie wiem, jakoś ci pomogę. Nic cię nie boli? Ta ściana jest twarda… – uniosłam do góry jedną brew przyglądając się chłopakowi plątającemu się w swojej własnej wypowiedzi. Ten stek bzdur który wylatywał z jego ust był doprawdy uroczy.
Boże Słodki, pierwszy raz od skończenia podstawówki pomyślałam o jakimś chłopaku "uroczy".
- A naprawdę chciałeś powiedzieć, że przepraszasz i, że ci się podobam oraz chcesz mi to wynagrodzić zapraszając mnie na jakieś ciacho? – zaśmiałam się. Horan oblał się szkarłatem. 
- Ja… Nie… Ja tylko. – wyjąkał.
- Nie, przepraszam. Nic się nie stało. To, że nie pukałeś wychodząc z własnego pokoju świadczy o twojej normalności, zdecydowanie. – blondyn zaśmiał się pogodnie.
- Tak naprawdę chciałem powiedzieć, że mi się podobasz i chce ci to wynagrodzić. Dasz się zaprosić na jakieś ciacho, Primrose? – poczułam, że i ja się rumienię. Poniekąd odebrało mi mowę, nikt nigdy nie zaprosił mnie… nigdzie.
- Ja
- W takim razie chodźmy. – zadowolony z siebie blondyn ruszył w stronę schodów którymi tu weszłam.

Popełniasz błąd Primrose, wiesz o tym.
Zamknij się cholerny głosie rozsądku. 


Nareszcie udało mi się to napisać, z trudnościami ale jednak. 
Przepraszam, że musieliście czekać dłużej niż tydzień, ale szkoła
i troszkę nie nadążam, jak wejdę w tą rutynę będzie lepiej. 
Od razu mówię, że na drugi rozdział poczekacie pewnie do dwóch
tygodni, postaram się napisać jak najszybciej, obiecuje. 
A teraz z całego serca proszę o komentarze i opinię o rozdziale
ponieważ świadomość że to co robię się komuś podoba dodaje
mi mnóstwo chęci do tworzenia czegoś nowego :) x Dziękuję 
za miłe opinie pod prologiem, czekam na komentarze od tych osób
które zadeklarowały się, że będą czytać (aw, dziękuję wam) oraz
od jakiś nowych także. Mam nadzieje, że rozdział się spodoba. 
Do napisania :) x

edit. Jeśli ktoś z chce być informowany o rozdziałach proszę zostawić
jakiś kontakt ze sobą, bądź wejść w zakładkę "Kontakt z autorką" i za 
pośrednictwem któregoś z podanych tam sposobów do mnie napisać.

1 komentarz:

  1. Aww, ale mój Horanek jest nie ogarnięty, chciał pukać wychodząc ze swojego pokoju, lol. Jeeejku, jak mi zabijesz Niall'a to nie żyjesz!

    OdpowiedzUsuń